środa, 21 stycznia 2009

Kiedy trawa była bardziej zielona, czyli wspominki z czasów dzieciństwa

Wczoraj wieczorem, kładąc się spać, z jakiegoś powodu zacząłem wspominać sobie czasy, kiedy byłem pacholęciem. Doszedłem w związku z tym wszystkim do dwóch wniosków:

1. Mam lepszą pamięć niż o to siebie podejrzewałem - wystarczy tylko lekko się wysilić
2. Zadziwiające jak pojedyncze wydarzenia z wczesnej młodości kształtują to, kim człowiek się staje

Przykład? Hobby. Patrząc na tytuł tego bloga chyba łatwo odgadnąć co nim jest.
Więc jak to się wszystko zaczęło? Jako, że trudno mi ustawić wszystko co zapadło mi w pamięć chronologicznie, będzie w takim razie podział na kategorie.

Książki

Gdzieś około 3-4 klasy szkoły podstawowej pochłaniałem je już niczym smok dziewice. To właśnie na książkach zepsułem sobie wzrok. Te, które zapamiętałem to:

Karol Bunsch - "Dzikowy Skarb" i cała seria, którą książka ta rozpoczynała. To był dopiero wypas. Lasy, polowania, książęta, królowie, wojny i najazdy. A wszystko 1000 lat temu. Czytałem po nocach (czasami nawet do 24!!!, kiedy to byłem bezlitośnie zmuszany do gaszenia światła) z wypiekami na twarzy. Pamiętam jednak, że po uporaniu się z pierwszą z nich miałem poważne wątpliwości, czy rozpoczynać następną. Obaj główni bohaterowie zmarli - a ja tak ich lubiłem. Co ciekawe nie miałem styczności z twórczością Karola Bunscha od tego czasu. Aż mi tu nagle wyskoczył z pamięci, jak diabeł z pudełka.

Robert E. Howard - seria o Conanie. Buszując po bibliotece wypożyczyłem z rozpędu małą niebieską książeczkę z paskudną okładką. Nosiła tytuł "Conan: Droga do Tronu". No kurde - znów wielkie odkrycie. Zmyślony świat, który nie był bajką z króliczkami i misiami, a do tego posiadał pseudohistoryczne tło. Tak nawiasem mówiąc, to "Droga do Tronu" zawiera dwa najlepsze, według mnie, opowiadania o Conanie - "Za Czarną Rzeką" i "Czerwone Ćwieki". Więc spośród wszystkich książek z imieniem Conan na okładce za pierwszym razem wybrałem najlepiej - żebym to ja miał takie szczęście gdzie indziej.

J. R. R. Tolkien - "Władca Pierścieni". Kolejna książka na którą natknąłem się przypadkiem. Stała na półce w bibliotece i spodobała mi się, z tego co pamiętam jej okładka. Nie było pierwszego tomu, więc wypożyczyłem "Dwie Wieże". Normalnie - ekstaza. Tak mi się to wtedy podobało. Hobbici, Gollum, orki, Sauron i Jedyny Pierścień. Nie wiedziałem tylko kim był ten Gandalf, kiedy tak nagle się pojawił.

Oczywiście było jeszcze wiele innych książek, które bardzo mi się wtedy podobały. "Świat Czarownic" - myślałem, że Andre Norton to jakiś facet. Przecież książek, które pisała baba bym nie przeczytał.
Sienkiewicz z Trylogią, Karol May i jego Winnetou itd. itp.

Telewizja

Telewizja, bo do kina, jeżeli już chodziłem, to na ówczesne hity w stylu "Wojownicze Żółwie Ninja" czy "Piękna i Bestia".

"Twin Peaks", czy raczej "Miasteczko Twin Peaks", bo pod takim tytułem nadawała ten serial TVP. Pierońsko się bałem. Oglądałem co tydzień, zasłaniając oczy rękami lub chowając głowę w fotel, w momentach w których nie mogłem znieść napięcia, mimo to, że nie rozumiałem pewnie nawet połowy z tego, co działo się na ekranie.

"Terminator" - byłem wtedy ostro chory. Miałem gorączkę 40 stopni i nie mogłem spać. Więc oglądałem na czarno-białym telewizorze w moim pokoju film, który leciał jakoś koło północy. Pomimo choroby, podobał mi się niesamowicie.

"Mad Max" - film, który oglądałem z babcią, po tym jak wymusiłem na niej przełączenie na kanał, na którym leciał. Postapokaliptyczny świat - znów coś z czym zetknąłem się po raz pierwszy. Polubiłem wtedy Mela Gibsona. Wiem, teraz byłby to obciach.

"Robin z Sherwood" - to był dopiero serial. Robin Hood, magiczne miecze i walka ze złym szeryfem. Aż się łezka w oku kręci.

Japońskie bajki z włoskim dubbingiem na Polonii 1 - "Generał Daimos", "Yattaman", "W Królestwie Kalendarza", "Gigi La Trottola", "Kapitan Jastrząb", "Pojedynek Aniołów".
Do tego "Księga Dżungli", z której to czołówki muzykę potrafię zanucić do dziś i puszczany chyba w TVP2 "Ulisses 31". Nie mogłem o nich nie wspomnieć.

Gry

Planszówka "Wojna o Pierścień" - będąc po lekturze "Władcy Pierścieni", jak tylko zobaczyłem tą grę w sklepie, wiedziałem, że muszę ją mieć. Żeby ją zdobyć użyłem wszystkich machiawelicznych sztuczek, jakie ma w arsenale dziecko i w końcu dopiąłem swego. Zawiera wypasioną mapę Śródziemia podzieloną na hex-y, można grać Sauronem lub Przymierzem i posiada dwa tryby rozgrywki - przygodowy i wojenny. Z tym, że na ten drugi nigdy nie mogłem znaleźć chętnych - kiedy rozłożyło się wszystkie żetony przedstawiające armie, odechciewało się moim potencjalnym przeciwnikom grać. Grę, jako pamiątkę posiadam do dziś - właśnie leży przede mną w poklejonym, pogiętym pudełku.

Gra komputerowa "Fallout" - w zasadzie nie powinienem jej tu wpisywać, bo została wydana w 1997 roku, czyli jeśli dobrze liczę pod koniec mojej podstawówki, ale czuję taki przymus. Może w związku z tym w jaki sposób wykastrowała serię Bethesda Softworks "Falloutem 3". Pierwsze dwa Fallouty to były gry... już takich nie robią.

Teraz chyba powinienem napisać coś dojrzałego tytułem puenty. Nic mi niestety nie przychodzi do głowy, więc sorry - nie tym razem.

Koniec.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

To ja coś wspomnę krótko...
Fajny blog, miło się czyta, taki bardziej luźny - na plus, oczywiście.

Robert pisze...

Wielkie dzięki za przychylny komentarz. Pozdrawiam!

Tajemnicze C pisze...

W Wojnę i Pierścień gralem tylko w trybie "wojennym", wiele razy. Gra ciekawa, ale Sauron był bez szans na wyższym poziomie zaawansowania graczy. Trzeba było mocno zmieniać zasady, by zrównoważyć grę. Zwłaszcza Aragorn jako dowódca był przegięty :)

Robert pisze...

To mnie się w tryb wojenny udało zagrać kilka razy tylko, a w dodatku byliśmy zbyt młodzi, żeby rozwinąć jakieś skomplikowane taktyki. Z tego co pamiętam, to po prostu zbieraliśmy wojska w kupę i atakowaliśmy przeciwnika. Więc wierzę na słowo:-)